podróże

eurotrip 2009 – część I

W końcu skończyłem pierwszy opis wakacyjnej wyprawy sprzed trzech lat. Mam jedynie nadzieję, że będzie dla was ciekawy i inspirujący. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że wszystkie informacje zawarte w tekście były aktualne w 2009 roku, a całość ma miejscami charakter satyryczny i nie do końca odzwierciedla moje osobiste poglądy, proszę się więc nie zrażać. Zapraszam do lektury i zapewniam, że w kolejnych wpisach będzie więcej zdjęć ;)

powyżej trasa, którą faktycznie przejechaliśmy, robiąc ponad 4 tysiące kilometrów, z wiadomych przyczyn prosta droga z i do Polski przez Niemcy została wycięta

Zaczęło się całkiem niepozornie – nie wypalił planowany od jakiegoś czasu, romantyczny wyjazd z kobietami do Słowackiego Raju. Planowany skutecznie, bo urlopy już pobrane, finanse zaakceptowane i nie ma opcji, żeby to wszystko odwołać. Życie postawiło nas przed perspektywą siedzenia na tyłkach w naszym wspaniałym mieście. Aby temu zapobiec sililiśmy się nieustannie przy niejednym, zimnym piwku na coraz to durniejsze pomysły spędzenia wolnego czasu. Ten najlepszy pojawił się nader spontanicznie i jak przystało na takowy, okazał się być najlepszym na świecie, a owa spontaniczność towarzyszyła nam przez cały czas, począwszy od pakowania. Mieliśmy zamiar jechać pod koniec sierpnia, planowaliśmy na dwa tygodnie, ale ze względu na różne czynniki wyszedł w końcu tydzień z hakiem. Po wielu dyskusjach na jakikolwiek inny niż dotyczący wyjazdu temat, udało się wstępnie ustalić trasę. Bardzo wstępnie i bardzo pobieżnie, bo gdybać przed monitorem może każdy, ale niekoniecznie przekłada się to na odpowiednią realizację w terenie. Szczęśliwie dysponowaliśmy samochodem, „pomarańczową strzałą na kołpakach”, który mógł nas zawieźć praktycznie wszędzie, więc specjalnie nie przejmowaliśmy się gdzie jedziemy i dlaczego. W rzeczywistości wszystkie plany odzwierciedlały nasze niespełnione potrzeby i śmiało mogę powiedzieć, że zrealizowaliśmy je w 110%, także nie będę rozwijał tematu planowania, a jedynie wyjaśnię ideę całego wyjazdu – jedziemy na południe, samochodem niewątpliwie i pod namiot. To tyle z konkretów, a teraz przejdźmy do realizacji owych założeń.

Bartek przyjechał wieczorem w dniu poprzedzającym wyjazd, żeby zapakować co nieco do samochodu. Chcieliśmy zapakować, a skończyło się na upychaniu. W zasadzie bierzemy tylko to, co jest człowiekowi niezbędne do przeżycia na europejskim kempingu w gorętszych częściach kontynentu – kąpielówki, pieniądze na piwo i srajtaśma. Dużo srajtaśmy. Reszta nie ma znaczenia, nawet można egzystować bez kąpielówek, ale jeśli dziwnym trafem, któregoś dnia znajdziemy się nagle na wycieczce w górach? No tak, japonki będą całkiem niezłym uzupełnieniem mojego bagażu. Wiedziony niezrozumiałym przeczuciem zapakowałem jeszcze sandały, trampki i całą torbę niepotrzebnych rzeczy, z których większości nawet nie wyjąłem. A to zaledwie ubrania, jeszcze trzeba zabrać ze sobą minimalistyczny ekwipunek surwiwalowy: 4-osobowy namiot, żeby nie było nam za ciasno, mięciutkie śpiwory, wielki, dmuchany materac i pompkę do niego. Tutaj zgodnie zrezygnowaliśmy z wygody, jaką dają ciężkie, podłączane do gniazdka w samochodzie pompki elektryczne i zabraliśmy jedynie nożną „pierdziawkę”. Doszliśmy do kwestii jedzenia – początkowo nastawiliśmy się na opcję w stylu Bear Grylls i „Szkoła przetrwania”, z której można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy, na przykład że ogień jest podstawą przetrwania w dziczy… Koniecznie należy zaopatrzyć się w co najmniej zapałki. Miotacze ognia są dla bardziej zaawansowanych surwiwalowców. Perspektywa palenia ogniska na środku kempingu w celu upieczenia leśnych stworzeń, za którymi trzeba się uganiać pół dnia, niekoniecznie była naszym marzeniem. Porzuciliśmy więc ten pomysł i zabraliśmy kuchenkę gazową, garnki, patelnie, całą zastawę jedzeniową i małą, elektryczną lodówkę. W końcu zimne napoje też są podstawą przetrwania. Na koniec dopchaliśmy jeszcze graty, bez których „prawdziwy” turysta nie może się obejść – plecaki, przewodniki, torba sprzętu foto, statyw, nawigacja, laptop, ładowarki itd. Żeby zachować pozory spakowaliśmy również sprzęt do snorkelingu… Cholera, płetwy się nie zmieściły. Jeśli naiwnie sądzicie, że to wszystko weszło do bagażnika i mieliśmy wolne tylne siedzenia, jesteście w ogromnym błędzie, bo poza lodówką z tyłu znalazły się: paleta Coli, paleta Nestea, zgrzewka Burna, 3 zgrzewki wody, skrzynka żarcia i kilogram keczupu z Makro. To tak w ramach oszczędności oraz na wszelki wypadek, gdybyśmy przez tydzień nie napotkali śladów cywilizacji w nieodkrytych zakątkach południowej Europy.

takie widoki zawsze pchają do przodu – na autostradzie tuż przed granicą niemiecko – austriacką

Pełni optymizmu wyjechaliśmy następnego dnia o 8 rano, w zasadzie chcieliśmy wyjechać o 8, ale pragnienie zjedzenia „prawdziwego” śniadania ostatni raz przed kilkudniowym szukaniem pędów w ziemi i siorbaniem naparu z szyszek każdego ranka, zabrało nam dodatkowe dwie godziny. Pierwszy kierunek – Bayreuth w Niemczech, gdzie czekała na nas kochana koleżanka, Lidia Anna, ze swoim znajomym Alessandro, owszem Włochem, który użyczył nam pierwszej nocy kawałek swojej podłogi. Podróż przebiegła spokojnie i wolno, ponieważ jechaliśmy trybem ekonomicznym, oszczędzając benzynę oraz sprawdzając spalanie samochodu na trasie. W międzyczasie byliśmy świadkami zgoła niecodziennej sytuacji, mającej miejsce na parkingu niedaleko niemieckiej granicy – dwóch Holendrów usilnie starało się dowiedzieć o drogę, obierając za obiekt swoich pytań „przydrożną panią do towarzystwa”. Panowie rozmawiali po angielsku, a pani odpowiadała po rosyjsku, rzucając co jakiś czas niemieckie półsłówka i standardowe „jes jes”, chociaż pewnie ze względu na specyfikę oraz miejsce swojej pracy, cennik „w cipu, w dupu, w paszczu” potrafi wyrecytować we wszystkich europejskich językach. Jak człowiek chce, to się dogada, więc panowie byli zadowoleni z porady, a pani, ze względu na niezbyt urokliwe oblicze, uszczęśliwiona wymianą kilku miłych słów. Po dotarciu do Bayreuth i rozpakowaniu gratów, Lidia zabrała nas na pizzę, która niejako stała się pretekstem do uzyskania pełnoprawnych środków płatniczych na wyjazd – uwierzcie, nie jest łatwo podróżować z banknotem 500 euro, który jest jedynym, jaki znajduje się w portfelu. Obsługujący nas Włoch najpierw zrobił dziwną minę, potem rzucił kilka zdań w swoim języku, które jak później wyjaśnił Alessandro miały raczej wulgarny wydźwięk i poszedł naradzać się z kolegami, czy rzeczywiście jest to prawdziwy banknot. Gdy wreszcie przyniósł resztę, mogliśmy spokojnie udać się na zwiedzanie rozrywkowej części miasta, czyli rozkopanej, głównej ulicy na starówce i całkiem przyjemnej knajpy, z której i tak zostaliśmy wyproszeni szybciej, niż byśmy tego chcieli.

„reprezentatywna” ulica w Bayreuth

Lidka, Bartek i Weizenbier (niemieckie piwo pszeniczne)

Nie dlatego, że byliśmy niekulturalni, po prostu godzina 1 jest już środkiem nocy według naszych zachodnich sąsiadów i czas zamknąć lokal. W ogródku było jeszcze sporo wielbicieli piwa, chętnych do dalszej zabawy, więc personel musiał uciekać się do nagabywania i stręczycielstwa. Nam przypadło wysłuchanie pyzatej kelnerki z totalnym brakiem empatii emocjonalnej, ubranej w bawarski kubraczek, niczym młodzież z żeńskiej sekcji Hitlerjugend. Dziwnymi gestami dała do zrozumienia, że czas już iść do domu, w przeciwnym razie naśle na nas Gestapo. W końcu to Niemcy i „Ordnung muss sein”, więc grzecznie poszliśmy spać, co zresztą, bez słowa sprzeciwu, uczynili wszyscy biesiadnicy. Rano pragnęliśmy namówić Lidkę na wspólną podróż, ale nie chciała zostawić całkiem ładnego i przyjemnego Bayreuth oraz napastującego ją w pracy Fabrizio, także byliśmy zmuszeni do kontynuowania podróży we dwójkę, co niechybnie prowadziło nas ku „Tajemnicy Brokeback Mountain”.

to jest austriacki tunel, jak zapewne każdy widzi.. wesoła twórczość Bartka

Kolejnym celem była Austria, a dokładniej Zell am Ziller, piękne miasteczko położone w dolinie Zillertal na wysokości 580 m n.p.m., w którym w sierpniowy wieczór nic konkretnego się nie dzieje – starzy miejscowi siedzą w barach, a młodych wywiało na wakacje w bardziej cywilizowane strony. Zimą miejsce to stanowi oblegany ośrodek sportów zimowych, tworząc rozległy teren narciarski Zillertal Arena dzięki połączeniu wyciągowym z Gerlos oraz Königsleiten.

pięknie oświetlone centrum Zell am Ziller

Ale co można robić tutaj latem, jeśli jest za mało czasu na trekking po górach? Znaleźliśmy równie ciekawą atrakcję, otóż w Zell am Ziller powstał najstarszy prywatny browar w Tyrolu – istniejący od ponad 500 lat Zillertal Bier. Produkują kilka odmian piwa, z mętnym, pszenicznym Weißbier na czele oraz lekkim, cytrynowym Radler dla wybrednych. W maju z okazji Gauder Fest, wiosennego święta tradycji i kultury alpejskiej, wytwarzają leżakujący przez 8 miesięcy Gauder Bock, ponoć wyśmienite piwo, zawierające 7,8% alkoholu i dostępne jedynie w czasie imprezy. Postanowiliśmy cały wieczór przeznaczyć na wnikliwą degustację tych, jakże wybornych trunków.

500-letni browar Zillertal Bier

W pierwszej kolejności zajechaliśmy pod Spar Supermarkt w poszukiwaniu zimnego piwa, niestety pszeniczne mieli tylko ciepłe, więc spakowaliśmy naprędce dwa 4-paki Zillertal Weißbier do lodóweczki i ruszyliśmy do położonego nieopodal kempingu „Hofer”. Stanowi on praktycznie jedyne namiotolubne miejsce w niewielkim centrum miasta i oferuje wysoki standard sanitariatów, sporą restaurację, wszelkie inne wygody przewidziane na kempingach, a ponadto basen.

nasza miejscówka na kempingu „Hofer” w Zell am Ziller

W recepcji przywitał nas roześmiany właściciel o imieniu Guntram, zarzucił swoim perfekcyjnym, tyrolskim bełkotem i oczekiwał podobnego z naszej strony. Zrozumieliśmy jedynie, że mają wolne miejsca i możemy się rozbić za 21.60 euro za dobę. Z planem w ręku zrobiliśmy rozeznanie i wybraliśmy skrawek trawy w samym rogu placu, sąsiadujący z wielką łąką, gdzie nic nie zasłaniało niesamowitego widoku na otaczające dolinę góry. Nadmienię, iż po drodze staliśmy 4 godziny w wielkim korku na autostradzie pod Monachium, gdzie można było tylko smażyć się na asfalcie i odmawiać dziękczynne modły do twórcy klimatyzacji, bo temperatura dochodziła do 50°C w słońcu.

taaaaaki koras jest, na 4 godziny czekania

koleżanki ze Szwajcarii poznane na autostradzie – dość osobliwe miejsce na zawieranie nowych znajomości

pomarańczowa strzała na kołpakach

Mając spore opóźnienie spieszno nam było do Zell, nie zatrzymywaliśmy się już po drodze na posiłek i byliśmy strasznie głodni po całodziennej podróży. Sił starczyło na rozłożenie namiotu, napompowanie materacu i podgrzanie na turystycznej kuchence słoika flaczków z Pudliszek. Z zimnym piwkiem smakowały wybornie, więc najedzeni poszliśmy po zmierzchu na spacer, zrobiliśmy kilka zdjęć, wypiliśmy kolejne Weißbier w barze i w świetnych nastrojach położyliśmy się spać.

kawiarnie i sklepy w Zell am Ziller

a to cmentarz za kościołem w Zell, żądni wrażeń trafiliśmy i tutaj

Po pierwszej nocy spędzonej w namiocie, na „kompaktowej” wielkości materacu, o dziwo wstaliśmy wyspani. W sklepie obok kempingu kupiliśmy świeże bułeczki, zrobiliśmy śniadanie i spakowaliśmy się. Przed wyjazdem wypiliśmy jeszcze espresso w pobliskiej kawiarni i zaopatrzeni w odpowiednią dawkę kalorii oraz kofeiny ruszyliśmy dalej w kierunku Zell am See i czekającej na nas Gerlos Alpenstraße – drogi wysokogórskiej prowadzącej do wodospadów w Krimml.

Za tydzień kolejna cześć tripu, mam nadzieję, że się podobało.

Tomasz

czytaj dalej -> II część Eurotripu

2 komentarze do “eurotrip 2009 – część I

  1. Pingback: Eurotrip 2009 – część II « butem w kisiel

Dodaj komentarz