W końcu skończyłem pierwszy opis wakacyjnej wyprawy sprzed trzech lat. Mam jedynie nadzieję, że będzie dla was ciekawy i inspirujący. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że wszystkie informacje zawarte w tekście były aktualne w 2009 roku, a całość ma miejscami charakter satyryczny i nie do końca odzwierciedla moje osobiste poglądy, proszę się więc nie zrażać. Zapraszam do lektury i zapewniam, że w kolejnych wpisach będzie więcej zdjęć ;)
Zaczęło się całkiem niepozornie – nie wypalił planowany od jakiegoś czasu, romantyczny wyjazd z kobietami do Słowackiego Raju. Planowany skutecznie, bo urlopy już pobrane, finanse zaakceptowane i nie ma opcji, żeby to wszystko odwołać. Życie postawiło nas przed perspektywą siedzenia na tyłkach w naszym wspaniałym mieście. Aby temu zapobiec sililiśmy się nieustannie przy niejednym, zimnym piwku na coraz to durniejsze pomysły spędzenia wolnego czasu. Ten najlepszy pojawił się nader spontanicznie i jak przystało na takowy, okazał się być najlepszym na świecie, a owa spontaniczność towarzyszyła nam przez cały czas, począwszy od pakowania. Mieliśmy zamiar jechać pod koniec sierpnia, planowaliśmy na dwa tygodnie, ale ze względu na różne czynniki wyszedł w końcu tydzień z hakiem. Po wielu dyskusjach na jakikolwiek inny niż dotyczący wyjazdu temat, udało się wstępnie ustalić trasę. Bardzo wstępnie i bardzo pobieżnie, bo gdybać przed monitorem może każdy, ale niekoniecznie przekłada się to na odpowiednią realizację w terenie. Szczęśliwie dysponowaliśmy samochodem, „pomarańczową strzałą na kołpakach”, który mógł nas zawieźć praktycznie wszędzie, więc specjalnie nie przejmowaliśmy się gdzie jedziemy i dlaczego. W rzeczywistości wszystkie plany odzwierciedlały nasze niespełnione potrzeby i śmiało mogę powiedzieć, że zrealizowaliśmy je w 110%, także nie będę rozwijał tematu planowania, a jedynie wyjaśnię ideę całego wyjazdu – jedziemy na południe, samochodem niewątpliwie i pod namiot. To tyle z konkretów, a teraz przejdźmy do realizacji owych założeń.
Bartek przyjechał wieczorem w dniu poprzedzającym wyjazd, żeby zapakować co nieco do samochodu. Chcieliśmy zapakować, a skończyło się na upychaniu. W zasadzie bierzemy tylko to, co jest człowiekowi niezbędne do przeżycia na europejskim kempingu w gorętszych częściach kontynentu – kąpielówki, pieniądze na piwo i srajtaśma. Dużo srajtaśmy. Reszta nie ma znaczenia, nawet można egzystować bez kąpielówek, ale jeśli dziwnym trafem, któregoś dnia znajdziemy się nagle na wycieczce w górach? No tak, japonki będą całkiem niezłym uzupełnieniem mojego bagażu. Wiedziony niezrozumiałym przeczuciem zapakowałem jeszcze sandały, trampki i całą torbę niepotrzebnych rzeczy, z których większości nawet nie wyjąłem. A to zaledwie ubrania, jeszcze trzeba zabrać ze sobą minimalistyczny ekwipunek surwiwalowy: 4-osobowy namiot, żeby nie było nam za ciasno, mięciutkie śpiwory, wielki, dmuchany materac i pompkę do niego. Tutaj zgodnie zrezygnowaliśmy z wygody, jaką dają ciężkie, podłączane do gniazdka w samochodzie pompki elektryczne i zabraliśmy jedynie nożną „pierdziawkę”. Doszliśmy do kwestii jedzenia – początkowo nastawiliśmy się na opcję w stylu Bear Grylls i „Szkoła przetrwania”, z której można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy, na przykład że ogień jest podstawą przetrwania w dziczy… Koniecznie należy zaopatrzyć się w co najmniej zapałki. Miotacze ognia są dla bardziej zaawansowanych surwiwalowców. Perspektywa palenia ogniska na środku kempingu w celu upieczenia leśnych stworzeń, za którymi trzeba się uganiać pół dnia, niekoniecznie była naszym marzeniem. Porzuciliśmy więc ten pomysł i zabraliśmy kuchenkę gazową, garnki, patelnie, całą zastawę jedzeniową i małą, elektryczną lodówkę. W końcu zimne napoje też są podstawą przetrwania. Na koniec dopchaliśmy jeszcze graty, bez których „prawdziwy” turysta nie może się obejść – plecaki, przewodniki, torba sprzętu foto, statyw, nawigacja, laptop, ładowarki itd. Żeby zachować pozory spakowaliśmy również sprzęt do snorkelingu… Cholera, płetwy się nie zmieściły. Jeśli naiwnie sądzicie, że to wszystko weszło do bagażnika i mieliśmy wolne tylne siedzenia, jesteście w ogromnym błędzie, bo poza lodówką z tyłu znalazły się: paleta Coli, paleta Nestea, zgrzewka Burna, 3 zgrzewki wody, skrzynka żarcia i kilogram keczupu z Makro. To tak w ramach oszczędności oraz na wszelki wypadek, gdybyśmy przez tydzień nie napotkali śladów cywilizacji w nieodkrytych zakątkach południowej Europy.
Pełni optymizmu wyjechaliśmy następnego dnia o 8 rano, w zasadzie chcieliśmy wyjechać o 8, ale pragnienie zjedzenia „prawdziwego” śniadania ostatni raz przed kilkudniowym szukaniem pędów w ziemi i siorbaniem naparu z szyszek każdego ranka, zabrało nam dodatkowe dwie godziny. Pierwszy kierunek – Bayreuth w Niemczech, gdzie czekała na nas kochana koleżanka, Lidia Anna, ze swoim znajomym Alessandro, owszem Włochem, który użyczył nam pierwszej nocy kawałek swojej podłogi. Podróż przebiegła spokojnie i wolno, ponieważ jechaliśmy trybem ekonomicznym, oszczędzając benzynę oraz sprawdzając spalanie samochodu na trasie. W międzyczasie byliśmy świadkami zgoła niecodziennej sytuacji, mającej miejsce na parkingu niedaleko niemieckiej granicy – dwóch Holendrów usilnie starało się dowiedzieć o drogę, obierając za obiekt swoich pytań „przydrożną panią do towarzystwa”. Panowie rozmawiali po angielsku, a pani odpowiadała po rosyjsku, rzucając co jakiś czas niemieckie półsłówka i standardowe „jes jes”, chociaż pewnie ze względu na specyfikę oraz miejsce swojej pracy, cennik „w cipu, w dupu, w paszczu” potrafi wyrecytować we wszystkich europejskich językach. Jak człowiek chce, to się dogada, więc panowie byli zadowoleni z porady, a pani, ze względu na niezbyt urokliwe oblicze, uszczęśliwiona wymianą kilku miłych słów. Po dotarciu do Bayreuth i rozpakowaniu gratów, Lidia zabrała nas na pizzę, która niejako stała się pretekstem do uzyskania pełnoprawnych środków płatniczych na wyjazd – uwierzcie, nie jest łatwo podróżować z banknotem 500 euro, który jest jedynym, jaki znajduje się w portfelu. Obsługujący nas Włoch najpierw zrobił dziwną minę, potem rzucił kilka zdań w swoim języku, które jak później wyjaśnił Alessandro miały raczej wulgarny wydźwięk i poszedł naradzać się z kolegami, czy rzeczywiście jest to prawdziwy banknot. Gdy wreszcie przyniósł resztę, mogliśmy spokojnie udać się na zwiedzanie rozrywkowej części miasta, czyli rozkopanej, głównej ulicy na starówce i całkiem przyjemnej knajpy, z której i tak zostaliśmy wyproszeni szybciej, niż byśmy tego chcieli.
Nie dlatego, że byliśmy niekulturalni, po prostu godzina 1 jest już środkiem nocy według naszych zachodnich sąsiadów i czas zamknąć lokal. W ogródku było jeszcze sporo wielbicieli piwa, chętnych do dalszej zabawy, więc personel musiał uciekać się do nagabywania i stręczycielstwa. Nam przypadło wysłuchanie pyzatej kelnerki z totalnym brakiem empatii emocjonalnej, ubranej w bawarski kubraczek, niczym młodzież z żeńskiej sekcji Hitlerjugend. Dziwnymi gestami dała do zrozumienia, że czas już iść do domu, w przeciwnym razie naśle na nas Gestapo. W końcu to Niemcy i „Ordnung muss sein”, więc grzecznie poszliśmy spać, co zresztą, bez słowa sprzeciwu, uczynili wszyscy biesiadnicy. Rano pragnęliśmy namówić Lidkę na wspólną podróż, ale nie chciała zostawić całkiem ładnego i przyjemnego Bayreuth oraz napastującego ją w pracy Fabrizio, także byliśmy zmuszeni do kontynuowania podróży we dwójkę, co niechybnie prowadziło nas ku „Tajemnicy Brokeback Mountain”.
Kolejnym celem była Austria, a dokładniej Zell am Ziller, piękne miasteczko położone w dolinie Zillertal na wysokości 580 m n.p.m., w którym w sierpniowy wieczór nic konkretnego się nie dzieje – starzy miejscowi siedzą w barach, a młodych wywiało na wakacje w bardziej cywilizowane strony. Zimą miejsce to stanowi oblegany ośrodek sportów zimowych, tworząc rozległy teren narciarski Zillertal Arena dzięki połączeniu wyciągowym z Gerlos oraz Königsleiten.
Ale co można robić tutaj latem, jeśli jest za mało czasu na trekking po górach? Znaleźliśmy równie ciekawą atrakcję, otóż w Zell am Ziller powstał najstarszy prywatny browar w Tyrolu – istniejący od ponad 500 lat Zillertal Bier. Produkują kilka odmian piwa, z mętnym, pszenicznym Weißbier na czele oraz lekkim, cytrynowym Radler dla wybrednych. W maju z okazji Gauder Fest, wiosennego święta tradycji i kultury alpejskiej, wytwarzają leżakujący przez 8 miesięcy Gauder Bock, ponoć wyśmienite piwo, zawierające 7,8% alkoholu i dostępne jedynie w czasie imprezy. Postanowiliśmy cały wieczór przeznaczyć na wnikliwą degustację tych, jakże wybornych trunków.
W pierwszej kolejności zajechaliśmy pod Spar Supermarkt w poszukiwaniu zimnego piwa, niestety pszeniczne mieli tylko ciepłe, więc spakowaliśmy naprędce dwa 4-paki Zillertal Weißbier do lodóweczki i ruszyliśmy do położonego nieopodal kempingu „Hofer”. Stanowi on praktycznie jedyne namiotolubne miejsce w niewielkim centrum miasta i oferuje wysoki standard sanitariatów, sporą restaurację, wszelkie inne wygody przewidziane na kempingach, a ponadto basen.
W recepcji przywitał nas roześmiany właściciel o imieniu Guntram, zarzucił swoim perfekcyjnym, tyrolskim bełkotem i oczekiwał podobnego z naszej strony. Zrozumieliśmy jedynie, że mają wolne miejsca i możemy się rozbić za 21.60 euro za dobę. Z planem w ręku zrobiliśmy rozeznanie i wybraliśmy skrawek trawy w samym rogu placu, sąsiadujący z wielką łąką, gdzie nic nie zasłaniało niesamowitego widoku na otaczające dolinę góry. Nadmienię, iż po drodze staliśmy 4 godziny w wielkim korku na autostradzie pod Monachium, gdzie można było tylko smażyć się na asfalcie i odmawiać dziękczynne modły do twórcy klimatyzacji, bo temperatura dochodziła do 50°C w słońcu.
Mając spore opóźnienie spieszno nam było do Zell, nie zatrzymywaliśmy się już po drodze na posiłek i byliśmy strasznie głodni po całodziennej podróży. Sił starczyło na rozłożenie namiotu, napompowanie materacu i podgrzanie na turystycznej kuchence słoika flaczków z Pudliszek. Z zimnym piwkiem smakowały wybornie, więc najedzeni poszliśmy po zmierzchu na spacer, zrobiliśmy kilka zdjęć, wypiliśmy kolejne Weißbier w barze i w świetnych nastrojach położyliśmy się spać.
Po pierwszej nocy spędzonej w namiocie, na „kompaktowej” wielkości materacu, o dziwo wstaliśmy wyspani. W sklepie obok kempingu kupiliśmy świeże bułeczki, zrobiliśmy śniadanie i spakowaliśmy się. Przed wyjazdem wypiliśmy jeszcze espresso w pobliskiej kawiarni i zaopatrzeni w odpowiednią dawkę kalorii oraz kofeiny ruszyliśmy dalej w kierunku Zell am See i czekającej na nas Gerlos Alpenstraße – drogi wysokogórskiej prowadzącej do wodospadów w Krimml.
Za tydzień kolejna cześć tripu, mam nadzieję, że się podobało.
Tomasz
czytaj dalej -> II część Eurotripu
Pingback: Eurotrip 2009 – część II « butem w kisiel
I was pretty pleased to uncover this site. I wanted to thank you for ones time just for this
wonderful read!! I definitely liked every part of it and I have you book-marked to look at new things
on your site.